Czarnoskrzydły to całkiem udany debiut pisarski Eda McDonalda. I choć autor bazuje na wielu znanych motywach (doświadczony życiem główny bohater, wojna bogów, system magii opierający się na czerpaniu mocy z natury), dokłada do nich nutkę oryginalności.
Bezimienni przez stulecia toczyli walki z Królami Głębi, jednak osiemdziesiąt lat temu dokonał się przełom. Serce Pustki zostało zdetonowane, co sprawiło, że wielki pas ziemi między zwalczającymi się stronami uległ skażeniu i wypełnił się złą magią Odtąd jest określany jako Nieszczęście. Bezimienny, nazywany przez ludzi Nallem, zaprojektował Maszynerię, która miała ich chronić przed zagrożeniem ze strony Królów Głębi. W razie ataku konstrukcja unicestwiłaby wszystkie formy życia znajdujące się w Nieszczęściu – także te boskie. Ryhalt Galharrow, tytułowy Czarnoskrzydły, otrzymuje od Bezimiennego rozkaz odszukania Ezabeth Tanzy. Od tej chwili wpada w sieć spisków i intryg. Świat przetrwał wojnę bogów, jednak chwilowy pokój wisi na włosku.
Niezwykle interesującą postacią jest protagonista – łowca głów, uciekający przed bolesnymi wspomnieniami z przeszłości. Jednym z nich jest Ezabeth Tanza, z którą łączyły go niegdyś bliskie relacje. Niestraszne mu potwory z Nieszczęścia – za odpowiednią opłatą godzi się na nie polować. Pod tym względem przypomina Geralta z Rivii. Galharrow jest jednak tylko człowiekiem, a długie lata walk nauczyły go nie ignorować swoich ograniczeń. To twardy i nieustępliwy mężczyzna, który preferuje rozwiązania siłowe. Lata temu Galharrow podjął się służby u Bezimiennego nazywanego Wronią Stopą i odtąd jest zmuszony do wypełniania wszystkich jego poleceń. Bardzo spodobał mi się wątek walki bogów i wplątanych w nią ludzi. Autor przyjął pochodzącą ze starożytności koncepcję człowieka będącego zabawką w rękach bóstw. Galharrow i jego towarzysze są jak miotający się od zdarzenia do zdarzenia, nieświadomi tego, że są częścią czegoś większego. Walka rozgrywa się więc na dwóch poziomach – ludzkim i nadprzyrodzonym. Człowiek nic nie znaczy w walce bogów, może być tylko pionkiem w ich rękach.
Odkrywanie wielkiej intrygi stojącej w cieniu tej historii jest bardzo satysfakcjonujące. I choć niektóre jej elementy można zauważyć lub przewidzieć dosyć wcześnie, efekt końcowy robi wrażenie. Spodobał mi się sposób, w jaki rozwiązano pewne wątki poboczne (dług Galharrowa zaciągnięty u czarnoksiężnika, śledztwo w sprawie Maszynerii). Od samego początku trzeba uważnie śledzić akcję, bowiem pozornie nieistotne elementy później nabierają wielkiego znaczenia.
Sposób przedstawienia historii porównałbym do opowieści weterana wojennego snującego historie z młodości. Jest w niej sporo zwrotów do odbiorcy i rad wynikających z bogatego doświadczenia życiowego. Ryhalt Galharrow opisuje rzeczywistość na swój pogardliwy i prosty sposób. Słownictwo, jakim się posługuje, pełne jest przekleństw i niewybrednych określeń, których używa w nadmiarze, przez co całość nie zachwyca pod względem językowym. W pewnym momencie Galharrow zaczyna mówić inaczej, co kłóci się ze wcześniejszą stylizacją językową. Co więcej, nawet inni bohaterowie mu to wypominają. Po jakimś Czarnoskrzydły nie powala więc warstwą językową. Przez jej niekonsekwencję panuje chaos zaburzający kreację postaci.
Autor nie rzucił się na głęboką wodę i nie uczynił głównym przeciwnikiem boga. Zamiast tego kazał Galharrowowi walczyć z pomniejszym dowódcą, z którym protagonista mierzył się kilkakrotnie od samego początku powieści. Dzięki temu finał był bardziej ekscytujący, ponieważ pewne było to, że Galharrow ma możliwość zwyciężyć o własnych siłach. Gdyby zaś antagonistą został któryś z Królów Głębi, walka byłaby nierówna i żeby zniszczyć oponenta bohater musiałby się uciec do podstępu.
Czytelnik zostaje od razu wrzucony w wir akcji. Nie ma tutaj rozległych opisów fauny i flory jak u Sandersona. Świat jest nakreślony grubymi krechami i chciałoby się go lepiej poznać. Autor z czasem ujawnia kolejne jego elementy, lecz to wciąż za mało. Narracja skupia się bardziej na monologach wewnętrznych głównego bohatera, dialogach z innymi postaciami oraz krwistych scenach walk. A jeśli już mowa o Sandersonie – system magii przypomina ten z Archiwum Burzowego Światła. Utalentowani, ludzie posiadający umiejętność zbierania światła księżycowego, mogą magazynować je w sobie lub w specjalnych pojemnikach. Gdy korzystają ze zdolności, ich zasoby wyczerpują się. Ponadto im więcej mocy użyją, tym więcej muszą odbić w jakąś istotę, co powoduje, że korzystanie ze światła księżycowego może ich kosztować życie. Rola magii jest w tym świecie nie do przecenienia, ponieważ Maszyneria potrzebuje do działania określonej ilości światła. Pozyskują je Pracujące bezustannie w fabrykach Prządki, jednak płacą za to wysoką cenę: ich ciała i umysły z czasem ulegają zniszczeniu.
Jeśli chodzi o wydanie, to wypada ono niezadowalająco. Pod piękną okładką z ilustracją i liternictwem autorstwa Dark Crayona skrywają się błędy: powtórzenia, literówki i problemy ze składnią w kilku zdaniach. Tekst z tyłu, będący streszczeniem kilkudziesięciu początkowych stron, zdradza nieco zbyt dużo fabuły. Osoby czułe na wszelakie spoilery muszą więc mieć się na baczności.
Czarnoskrzydły Eda McDonalda to dobra, utrzymana w mrocznym tonie fantastyka. Dla niektórych czytelników problemem może okazać się ordynarny, pełen przekleństw język. Książka ma wiele wspólnego z popularnymi cyklami fantasy. Para głównych bohaterów przypomina Yennefer i Geralta z Wiedźmina. Motyw walki bogów jest natomiast łudząco podobny do tego z Malazańskiej Księgi Poległych, zaś system magii budzi skojarzenia z Archiwum Burzowego Światła. Myślę, że w historii Galharrowa fani tych książek odnajdą się znakomicie.
Recenzja ukazała się pierwotnie na portalu fantasta.pl
Dodaj komentarz